Pięć grobów na drodze do Kairu (Five Graves to Cairo, 1942), reż. Billy Wilder
Afryka, rok 1942. Feldmarszałek Rommel (Erich von Stroheim) i jego Afrika Korps dają wycisk Brytyjczykom, zmuszonym teraz wycofać się w stronę Aleksandrii. W tyle zostaje jeden czołg z martwą załogą na pokładzie, gdzieś pośród rozgrzanych piasków pustyni. Jednak jak się okazuje, jest wśród nich ocalały – John Bramble (Franchot Tone), który wkrótce dociera do pewnego hotelu. Schronienie tylko przez chwilę jest bezpieczne, gdyż tego samego dnia niemieckie wojska zajmują budynek jako swoją kwaterę, a wśród gości znajdzie się sam Erwin Rommel.
Billy Wilder nie byłby sobą, gdyby nakręcił śmiertelnie poważny film. Nie inaczej jest tym razem. Choć obraz mógłby przekształcić się w pełnokrwisty thriller, to został doprawiony lekkim, nienachalnym poczuciem humoru. Może i przez to traci napięcie i nie odczuwa się aż tak dusznej atmosfery zagrożenia, zamknięcia (w końcu Brytyjczyk znajduje się w budynku pełnym Niemców), a samo szpiegowanie i działania głównego bohatera nie są jakoś specjalnie rozbudowane. Ale co poradzić gdy całość jest dość lekka i sympatyczna? I tak, otrzymujemy bardziej film o hotelu pełnym osobliwych gości, niż wojenny thriller.
Poza wstępem i zakończeniem, cała akcja rozgrywa się w jednym budynku. Choć jak już wspomniałem, przez ton filmu nie do końca wykorzystano atmosferę zamkniętej przestrzeni. Pięć grobów na drodze do Kairu ogląda się dobrze, w czym jest także zasługa aktorów. Mimo iż Erich von Stroheim wciela się w rolę antagonisty, to i tak mam wrażenie, że Rommel to miły gość – po prostu nie umiem nie lubić Stroheima. Peter van Eyck (nie aż tak zły nazista), Anne Baxter (wątek osobisty) i Akim Tamiroff (element komediowy) również wzbogacają historię i uprzyjemniają jej oglądanie.
Wprawdzie spokojnie można było wydłużyć film, rozbudować poszczególne elementy, lecz i tak jest dobrze. Tytuł skromny, ale warty uwagi.